No tak generalnie to miało być na kucyka, bo wieść gminna niesła, że takowy gdzieś w Lesie Łagiewnickim dostępny będzie. Ruszyliśmy więc, by tegoż kucyka znaleźć. W szukaniu pomagali Ojceic z Kasią. Po drodze Młoda kimnęła w przyczepce (na asfalcie nie chciała, a jak wjechałem w chynchy, to odpadła), więc droga do kucyka (który okazało się był w "klasztorze") powiodła nas przez Modrzewiak, Klęk i Kiełminę.... cóż... bywa. Po drzemce zrobiliśmy postój w rejonie leśnictwa, a potem wreszcie pojechaliśmy na kucyka. Jak się okazało, do kucyka jedzie się kolejką. Czas jazdy - około 1h. Marysia pojechała kolejką, a ja bawiłem bejbora. Po godzinie bejbor na kucyka wsiadł, spanikował i zsiadł. Warto było czekać ;) Skoro kucyk się nie spodobał, pojechaliśmy do "Modrzewiaka" na obiad, a stamtąd do Babci Misi na RDG, gdzie Marysia została z Tosią, a ja pojechałem do domu, by wrócić po nie autem. Li i tyle.
Aha! Jeszcze się Siwy na wycieczce pojawiał i znikał. I był rowerek: W sumie, to zdjęcie dokumentuje epokowe wydarzenie. Młoda po raz pierwszy w życiu rowerem po Lesie Łagiewnickim popitala.
Dziś świętowaliśmy Światowy Dzień Hamburgera. Przedwcześnie, bo wypada on 28.V, ale na niedzielę były już inne plany. Ponieważ świętować mieliśmy z Tosią, nie mogliśmy wybrać lokalu zbyt odległego od domu i padło na bar w Malince. Młoda wytrzymała całą drogę "tam bez postoju i nawet za bardzo nie ryczała (tylko podczas przeprawy przez chaszcze dała koncert). Przed samą Malinką usnęła, wymuszając dodatkową pętelkę szosami, bo w naszym docelowym barze jakieś przeboje, czy inne disco-polo leciało i było ryzyko, że Ją obudzi i się spodoba. Jak się obudziła, pojechaliśmy na żarcie. Jak to jest, że gdzie nie pojedziesz, to dla bejborów zawsze są tylko nuggetsy? Upiekliby kawał zwykłego mięsa i byłoby milion razy zdrowsze, niż to zmielone gówno z byle czego, ale cóż... Z braku laku, Młoda wszamała nuggetsy. My poszliśmy (zgodnie z planem) w hamburgery i wszyscy ostatecznie byli zadowoleni. Potem jeszcze "szybki" tlababaw i można było wracać.
A wieczorem kino i Alien: Covenant (bez progenitury, oczywiście)
Familijnie - z Marysią, Tosią i Babcią "Tenią".
Do Grotnik podjechaliśmy pociągiem z Łodzi Kaliskiej. Na miejscu pokazaliśmy "naszą" działkę, a następnie pokręciliśmy się po lasach i pobyczyliśmy się na kocyku rozrzuconym gdzieś w lesie. Ostatecznie skończyliśmy tam gdzie prawie zawsze kończymy z Tosią, czyli na placu zabaw. Tym razem w Ustroniu.
Powrót też pociągiem.
I tu taka dygresja. Zdaję sobie sprawę, że obecnie, gdy pociągami nie podróżuje tak wiele osób, jak kilkadziesiąt lat temu, na większości linii EN57 jest za duże i wiezie głównie powietrze. Do tego jest głośne, ma wysoko podłogę i wiele innych wad. Ma jednak jedną wielką zaletę - wielki przedział bagażowy na końcu składu. Kiedy akurat nie odbywa się w nim jakaś menelska popijawa z fajami i piwami/winami, to jest to super sprawa przy przewożeniu rowerów. Do Grotnik jechaliśmy "Kiblem" Przewozów Regionalnych i było git. Powrót już FLIRT'em Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Ciszej, nowocześniej i jeśli podróżuje się "na butach", to dużo wygodniej. Z kilkoma rowerami, to już słabo. Wieszaki na rowery dzielą przestrzeń z rozkładanymi fotelami i ZAWSZE ktoś te fotele zajmie, mimo, że jest pełno innych miejsc. Można wdawać się w dyskusje, prosić i apelować, ale wypadałoby wg. mnie po prostu wywalić te 3 (słownie: trzy) miejsca siedzące i sprawę rozwiązać.
No! koniec stękania. Teraz mega zdjęcia z komóry!
Dwa (z trzech, bo jeszcze jeden z własnym rowerem) kursy przez Lindę. Obok jest bród, z którym z chęcią bym się zmierzył, ale przyczepka ma nisko umieszczoną podłogę i bałem się, że umoczę Bejbora.
Przedpołudnie dla ojca z Córką. Wybraliśmy się z Tosią na plac zabaw na Złotnie. Wszystko szło zgodnie z planem, ale w drodze powrotnej Bejbor wbił mi nóż w plecy i usnął w przyczepce, a ja się musiałem potem w domu z tego tłumaczyć.
Familijnie - z Marysią, Tosią, a przez część drogi, również z "babcią Misią", na plac zabaw w Arturówku, a potem po lesie w rejonie kapliczek i szpitala. Po drodze liczne, postoje, drzemka, obiad, lody... uroki ojcostwa...
Do przyczepki podpięliśmy też rowerek Tosi, więc chwilkę mogła "pojechać" z rodzicami.
Pierwszy raz zabraliśmy w tym roku Tosię na wycieczkę rowerową. Słowo "wycieczka", z racji dystansu i celu, mocno na wyrost - dojechaliśmy na plac zabaw w parku na Zdrowiu. Ale... sic parvis magna...?
Po długiej przerwie wracam na bikestats'a.
W życiu ostanio działo się wiele dużych rzeczy i nie za bardzo była okazja by myśleć o blogu. W związku z tym w 2014r. skasowałem swoje konto, bo i tak na nie nawet nie zaglądałem. Zauważyłem jednak, że brakuje mi tej odrobiny rowerowego ekshibicjonizmu i że bez tego kołaczącego się po głowie zdanka: "Będzie fajny wpis", trudno skłonić się nieraz do wymyślenia ciekawej trasy, do zrobienia podczas wycieczki zdjęcia, czy w ogóle do wyjścia na rower.
Teraz pomału odtwarzam zawartość bloga z zapisanego kiedyś pliku csv (trochę się wpisów przez 8 lat uzbierało) i mam nadzieję, że będę miał tez okazję dodawać nowe wycieczki bo chciałbym bardzo wrócić do rowerowania :)