Wpisy archiwalne w kategorii

Krościenko 2011

Dystans całkowity:160.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:53.66 km
Więcej statystyk

"...a na Lubaniu wiele razy byłem" A ja dopiero drugi raz jestem :P

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
Już czwartek. Siedzimy w Krościenku już od soboty, a do tej pory udało się zaliczyć jedynie dwie wycieczki rowerowe. Mało. W związku z tym, postanowiliśmy, że idziemy na rower, niezależnie od tego, co akurat będzie padać z nieba.
Tak się jakoś dobrze złożyło, że w sumie to nic nie padało z tegoż nieba i w związku z tym nie było trudno z domu wyjść (nawet mimo konieczności wbicia się w mokre buty).
Na tapetę poszło gorczańskie Pasmo Lubania. Czerwony szlak na Lubań przez Marszałka (Marszałek?) okazał się nawet całkiem sympatyczny. Praktycznie cały był w tym kierunku przejezdny i poza króciutkim odcinkiem pod koniec, nie musieliśmy wygładzać niczego z buta.
Po drodze pogoda trochę się wyklarowała i dzięki temu mogliśmy posmakować trochę widoków, z których słyną Gorce. O Tatrach raczej nie było mowy, ale i tak nie było źle, a było nawet dobrze :)
Do studenckiej bazy namiotowej na Lubaniu dotarliśmy bez większych przygód i tu zatrzymaliśmy się na większy popas. W ruch poszły kanapki, oraz woda ze źródełka pod szczytem. (przy okazji przysłużyłem się „sprawie” i przyniosłem dwie bańki wody do „bazowej” kuchni). Ogólnie miłe miejsce, choć atmosferę psuli na początku harcerze. Jeszcze nie do końca jestem przekonany co męczy mnie bardziej: hałaśliwi, odziani w klapeczki, żłopiący piwko „zdobywcy” gór, którzy okupują łatwiej dostępne szlaki (a koncentrują się dziwnym trafem w rejonie górnych stacji wszelkich wyciągów), czy też hałaśliwi harcerze z gitarami, klaskaniem, debilnymi piosenkami, darciem papy i całym swym paramilitarnym charakterem. Z powodu grupki spotkanej na Lubaniu, na prowadzenie w tym rankingu wysunęli się chwilowo harcerze. Całe szczęście szczyle szybko zebrały dupy w troki i nastała cisza, zakłócana jedynie zawodzeniami kato-zdobywców gór, którzy przy krzyżu na szczycie Lubania odprawiali swoje gusła (Tak. Ich też nie lubię).
Po dłuższej chwili odpoczynku, my też zrobiliśmy to co harcerze (a więc jednak mamy w sobie coś z tych skauto-debili) i też ruszyliśmy w drogę. Już na początku przyszła pora na nagrodę, czyli zjazd z Lubania. Teraz piszę, że byłą to nagroda, ale w czasie jazdy miałem zgoła inne zdanie o tym odcinku. Średnie nachylenie wynosiło prawie 30%, a szlak pokrywały luźne kamienie w rozmiarach wszelakich. Zjechać się dało, ale emocji było sporo - na dole prawie miałem ochotę wrócić na górę do tych co mszę sobie w trawce odprawiali i podziękować za to, że nie wyglebiłem... Ale tylko prawie.
Potem była dalsza część czerwonego szlaku przez Runek i Kotelnicę. Jechało się dobrze: szlak przejezdny, momentami ciekawy , na boki coś prawie jak widoki... gites. Niestety wszystko szło dobrze, dopóki się nie wzięło i posrało. Jak dotarliśmy do Studzionek, lunął deszcz i trochę nas z grani przegonił. przez co nie dojechaliśmy do Przełęczy Knurowskiej. "Trudno" się mówi, kocha się dalej. Z tego całego kochania zjechaliśmy aż do Szlambarku, gzie deszcz zelżał i gdzie zapadła decyzja, że rozciągamy wycieczkę i asfaltem objeżdżamy Jezioro Czorsztyńskie i do domu wracamy przez Przełom Dunajca. Realizację planu utrudnił trochę kolejny atak deszczu. Ten już tak łatwo nie odpuścił. Lało jak z cebra przez bitą godzinę. Całe szczęście udało nam się zamelinować w jakimś grill-barze w Dębnie, gdzie uzupełniliśmy kalorie wciągając szaszłyk i wydębiliśmy od sprzedawczyni worki na śmieci, którymi owinęliśmy plecaki, żeby nam zawartość nie popłynęła (a aparatu np. byłoby szkoda). Na skutek wymuszonego prze descz postoju nasz tajmtejbl wziął trochę w łeb i zaczęło nam się odrobinę śpieszyć. W Niedzicy zatrzymaliśmy się tylko na chwile, by znów zrobić kilka fotek na zaporze (ale tym razem bez tłumów) a potem po słowackiej stronie śmignęliśmy do Czerwonego Klasztoru. Gdy tma dotarliśmy, szlak rowerowy wzdłuż Dunajca tonął w mroku. Spacerkiem więc, ostrożnie (oświetlenia absolutny brak - czołówki owszem, były, ale zostały na kwaterze) ruszyliśmy do Sczawnicy. Ja radziłem sobie nawet nieźle, ale Marysia (pozbawiona najwyraźniej zdolności widzenia mezopowego i skotopowego) jechała jak kret. Skończyło się na tym, że musiałem oświetlać drogę lampką w telefonie komórkowym trzymanym w jednej dłoni. Ostatecznie w domu byliśmy po 22-ej, ale założoną trasę przejechaliśmy. Bez strat w ludziach i sprzęcie :)

A se jadę! A co?! Wolno mi!


Marysi też wolno.


Widoczki się zaczynają robić (panoramki, jak zwykle, dostępne w większej wersji po kliknięciu)


W dół też można, ale jakoś (o dziwo) trudniej




Panorama prawie z tego samego miejsca co w niedzielę, ale teraz trochę więcej było widać.


I jeszcze raz malowidło "Moc żywiołów"




Trzy Korony wieczorową porą.


"Podaruj mi trochę słońca" :/

Wtorek, 26 lipca 2011 · Komentarze(0)
Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że wolę Sudety, bo takie "mroczne" i "klimat" mają. Beskid Sądecki zaś, to takie słoneczne, radosne górki. Uznałem też, że może gdyby pogoda z dupy była, to by się i w Sądeckim klimat znalazł. No i kuwa mam klimat. Deszczem zapierdziela (wczoraj, czyli w poniedziałek, opady były iście "epickie") a i dziś klimat mi z lekka bokiem wychodził. Ruszyliśmy rano czerwonym szlakiem na przez Pasmo Radziejowej i nawet jakoś tak do Dzwonkówki niezgorzej szło. Potem zaczęło mżyć, by w rejonie Złomistego Wierchu deszczem już na całego przywalić. To jakoś skutecznie zniechęciło nas i przegoniło z Długiej Przełęczy na dół. Zjazd był na czuja, drogami zwózkowymi, więc mieliśmy okazję utaplać się w błocie pierwszego sortu, we wszystkich możliwych odmianach.
Jakoś bardzo nie narzekam, bo wycieczka była słuszna, ale jakbym może jednak tego radosnego i słonecznego Sądeckiego w najbliższych dniach zakosztował, to nikomu by się chyba krzywda nie stała.

Coś prawie jak widok na Pieniny i Małe Pieniny z podjazdu na Dzwonkówkę. Potem sprawy się rypły i taka mgła (chmury?) miejscami była, że człowiek własnej dupy po omacku szukał.


Nawet jednak te widoki nie do końca można było podziwiać, bo trzeba było pod górę poginać i nie było jak się w dal pogapić.


Ja chwile na widoki znalazłem, bo jak czekałem na Marysię, to się na trawce (z hamerykańska) relaksowałem. Rower też.


A teraz kilka losowych fot, co to niby ten "klimat" oddać miały... Pieprzę "klimat". Dajcie trochę słońca!








Na dole, w Jaworkach, pogoda oczywiście gites i o deszczu nikt chyba nie słyszał. Opłukaliśmy trochę rowery w potoku, pyknęliśmy fotę przed wejściem do Wąwozu Homole...

... i pojechaliśmy asfaltem do Krościenka.

Na miejscu podłączyliśmy wąż ogrodniczy i umyliśmy nim rowery, a po chwili zastanowienia również siebie, bo inaczej błoto z ciuchów by pralkę zapchało.



Miałem inny wpis, wesoły i bez narzekań na pogodę, ale mi się cały skasował, więc będzie taki :P

Jeden dzień, dwie zapory, wiele kropel deszczu.

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(0)
2011-07-24 50,87  Krościenko powitało nas pogodą co najmniej wątpliwą. W związku z tym (oraz ponieważ chcieliśmy jakąś lajtową rozgrzewkę sobie zaserwować), pierwszą wycieczkę zafundowaliśmy sobie wzdłuż przełomu Dunajca do Sromowców i dalej do zapory Zalewu Czorsztyńskiego (z międzylądowaniem na zaporze w Sromowcach). Łatwo (asfaltem i szutrami), szybko i gdyby nie deszcz (a pod koniec regularna ulewa), to nawet całkiem przyjemnie. Dla mnie była to pierwsza wizyta w tym rejonie od dosyć dawna - gdy byłem tu ostatnio, zapora nie była jeszcze ukończona.
W drodze powrotnej Marysia ścigała się z przedszkolakami, albo jakimś innym tam narybkiem. Nie wygrała, ale szczyle oszukiwały :D

Zamek w Niedzicy widziany z zapory


a tutaj zapora i zamek w Niedzicy, ale tym razem z zapory w Sromowcach


"Moc Żywiołów" - malowidło na koronie zapory


Widok z zapory w Niedzicy. W lepsze dni widać Tatry. Dzisiaj... cóż...


...widać Marysię.


Červený Kláštor - zabytkowy klasztor


Marysia i Trzy Korony