bendus.bikestats.plblog rowerowy

avatar bendus
Jedlicze A

Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(5)

Moje rowery

Chińczyk 854 km
Epic EVO 70 km
MotoRower 215 km
Supernormal 310 km
45650b 2669 km
[A] Amstaff 1239 km
[A] Prophet 3754 km
[A] Enduro 903 km
Spitfire 104 km
[A] Zumbi 182 km
[A] Poison 330 km
[A] Canyon 116 km
[A] Mike 1113 km
[A] Tomac 2998 km
[A] Moon 180 km
[A] Scraper 2525 km
[A] Stevens 310 km
[A] Mongoose
[A] Kryptoszosa 656 km
ŁRP 249 km
[A] Marin 1479 km
[A] Mieszczuch 632 km

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy bendus.bikestats.pl

Archiwum

Linki

"...a na Lubaniu wiele razy byłem" A ja dopiero drugi raz jestem :P

Czwartek, 28 lipca 2011 | dodano: 15.02.2017Kategoria Pieniny, Krościenko 2011, Góry, Gorce
Już czwartek. Siedzimy w Krościenku już od soboty, a do tej pory udało się zaliczyć jedynie dwie wycieczki rowerowe. Mało. W związku z tym, postanowiliśmy, że idziemy na rower, niezależnie od tego, co akurat będzie padać z nieba.
Tak się jakoś dobrze złożyło, że w sumie to nic nie padało z tegoż nieba i w związku z tym nie było trudno z domu wyjść (nawet mimo konieczności wbicia się w mokre buty).
Na tapetę poszło gorczańskie Pasmo Lubania. Czerwony szlak na Lubań przez Marszałka (Marszałek?) okazał się nawet całkiem sympatyczny. Praktycznie cały był w tym kierunku przejezdny i poza króciutkim odcinkiem pod koniec, nie musieliśmy wygładzać niczego z buta.
Po drodze pogoda trochę się wyklarowała i dzięki temu mogliśmy posmakować trochę widoków, z których słyną Gorce. O Tatrach raczej nie było mowy, ale i tak nie było źle, a było nawet dobrze :)
Do studenckiej bazy namiotowej na Lubaniu dotarliśmy bez większych przygód i tu zatrzymaliśmy się na większy popas. W ruch poszły kanapki, oraz woda ze źródełka pod szczytem. (przy okazji przysłużyłem się „sprawie” i przyniosłem dwie bańki wody do „bazowej” kuchni). Ogólnie miłe miejsce, choć atmosferę psuli na początku harcerze. Jeszcze nie do końca jestem przekonany co męczy mnie bardziej: hałaśliwi, odziani w klapeczki, żłopiący piwko „zdobywcy” gór, którzy okupują łatwiej dostępne szlaki (a koncentrują się dziwnym trafem w rejonie górnych stacji wszelkich wyciągów), czy też hałaśliwi harcerze z gitarami, klaskaniem, debilnymi piosenkami, darciem papy i całym swym paramilitarnym charakterem. Z powodu grupki spotkanej na Lubaniu, na prowadzenie w tym rankingu wysunęli się chwilowo harcerze. Całe szczęście szczyle szybko zebrały dupy w troki i nastała cisza, zakłócana jedynie zawodzeniami kato-zdobywców gór, którzy przy krzyżu na szczycie Lubania odprawiali swoje gusła (Tak. Ich też nie lubię).
Po dłuższej chwili odpoczynku, my też zrobiliśmy to co harcerze (a więc jednak mamy w sobie coś z tych skauto-debili) i też ruszyliśmy w drogę. Już na początku przyszła pora na nagrodę, czyli zjazd z Lubania. Teraz piszę, że byłą to nagroda, ale w czasie jazdy miałem zgoła inne zdanie o tym odcinku. Średnie nachylenie wynosiło prawie 30%, a szlak pokrywały luźne kamienie w rozmiarach wszelakich. Zjechać się dało, ale emocji było sporo - na dole prawie miałem ochotę wrócić na górę do tych co mszę sobie w trawce odprawiali i podziękować za to, że nie wyglebiłem... Ale tylko prawie.
Potem była dalsza część czerwonego szlaku przez Runek i Kotelnicę. Jechało się dobrze: szlak przejezdny, momentami ciekawy , na boki coś prawie jak widoki... gites. Niestety wszystko szło dobrze, dopóki się nie wzięło i posrało. Jak dotarliśmy do Studzionek, lunął deszcz i trochę nas z grani przegonił. przez co nie dojechaliśmy do Przełęczy Knurowskiej. "Trudno" się mówi, kocha się dalej. Z tego całego kochania zjechaliśmy aż do Szlambarku, gzie deszcz zelżał i gdzie zapadła decyzja, że rozciągamy wycieczkę i asfaltem objeżdżamy Jezioro Czorsztyńskie i do domu wracamy przez Przełom Dunajca. Realizację planu utrudnił trochę kolejny atak deszczu. Ten już tak łatwo nie odpuścił. Lało jak z cebra przez bitą godzinę. Całe szczęście udało nam się zamelinować w jakimś grill-barze w Dębnie, gdzie uzupełniliśmy kalorie wciągając szaszłyk i wydębiliśmy od sprzedawczyni worki na śmieci, którymi owinęliśmy plecaki, żeby nam zawartość nie popłynęła (a aparatu np. byłoby szkoda). Na skutek wymuszonego prze descz postoju nasz tajmtejbl wziął trochę w łeb i zaczęło nam się odrobinę śpieszyć. W Niedzicy zatrzymaliśmy się tylko na chwile, by znów zrobić kilka fotek na zaporze (ale tym razem bez tłumów) a potem po słowackiej stronie śmignęliśmy do Czerwonego Klasztoru. Gdy tma dotarliśmy, szlak rowerowy wzdłuż Dunajca tonął w mroku. Spacerkiem więc, ostrożnie (oświetlenia absolutny brak - czołówki owszem, były, ale zostały na kwaterze) ruszyliśmy do Sczawnicy. Ja radziłem sobie nawet nieźle, ale Marysia (pozbawiona najwyraźniej zdolności widzenia mezopowego i skotopowego) jechała jak kret. Skończyło się na tym, że musiałem oświetlać drogę lampką w telefonie komórkowym trzymanym w jednej dłoni. Ostatecznie w domu byliśmy po 22-ej, ale założoną trasę przejechaliśmy. Bez strat w ludziach i sprzęcie :)

A se jadę! A co?! Wolno mi!


Marysi też wolno.


Widoczki się zaczynają robić (panoramki, jak zwykle, dostępne w większej wersji po kliknięciu)


W dół też można, ale jakoś (o dziwo) trudniej




Panorama prawie z tego samego miejsca co w niedzielę, ale teraz trochę więcej było widać.


I jeszcze raz malowidło "Moc żywiołów"




Trzy Korony wieczorową porą.


Rower:[A] Prophet Dane wycieczki: 68.18 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

K o m e n t a r z e
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!