Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:4722.02 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:55:03
Średnia prędkość:14.84 km/h
Maksymalna prędkość:62.20 km/h
Suma podjazdów:7242 m
Maks. tętno maksymalne:165 (89 %)
Maks. tętno średnie:114 (61 %)
Suma kalorii:18120 kcal
Liczba aktywności:123
Średnio na aktywność:38.39 km i 4h 35m
Więcej statystyk

Psim swędem.

Czwartek, 2 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
W planach na dzisiaj powtórka z nieizerskich Izerów, czyli zjazd zielonym na rozdroże Izerskie i zjazd niebieskim z Sępiej Góry. Żeby jednak zaliczyć te odcinki, trzeba kawałek przejechać. Zaczęliśmy zatem od przejazdu do Orla czerwonym przez "Samolot". (Na tym odcinku towarzyszyło nam Grono Rodzicielskie)


Potem, już we dwoje,podjechaliśmy na Rozdroże pod Cichą Równią. Tutaj przyszła pora na mały bonusik dla mnie, w postaci nieplanowego powrotu do kwatery po jakieś imbusy. W tym czasie Marysia miała chwilę na podłubanie w nosie, poprawienie makijażu, walnięcie dużego klocka w krzakach, czy też cokolwiek dziewczyny robią, gdy zostaną same na świeżym powietrzu.
Jak już wróciłem, to podjechaliśmy w rejon kopalni Stanisław i wiodącym poniżej grani szlakiem rowerowym nr 2 dojechaliśmy do pierwszego zaplanowanego na dziś zjazdu, czyli do zielonego na Rozdroże Izerskie. Zaliczyliśmy go w zeszłym roku, ale wtedy jechaliśmy dzień po obfitych opadach, a dzisiaj wszędzie było sucho. Dzięki temu przyczepność byłą o niebo lepsze, jechało się dużo łatwiej i obyło się raczej bez gleb.


Z Rozdroża Izerskiego, jakimiś nieoznakowanymi drogami udaliśmy się w kierunku Sępiej Góry. Momentami był asfalt, momentami szuterek, a momentami głębokie po osie kałuże tętniące życiem.




(klik for ful sajz - panorama pyknięta gdzieś na Grzbiecie Kamienieckim. Widać m.in. Sępią Górę, a w oddali Stóg Izerski)

Gdy dotarliśmy ostatecznie na Sępią...

przytroczyliśmy ochraniacze i ruszyliśmy w dół niebieskim.
Szlak robimy zaliczmy już trzeci raz i za każdym razem bawi.
Zwłaszcza teraz, gdy było sucho. (nadal jednak baaaardzo daleko nam do takiego tempa, jakie miał na tym odcinku np. zwyciezca Enduro Trophy w Świeradowie-Zdroju w 2011r., Tomasz Dębiec - Klik)


Po drodze kilka mniej lub bardziej wymuszonych postojów, "błyskotliwa" wymiana zdań z podchodzącymi na górę turystami ("Skąd jedziecie?" "Z Łodzi" Duh!)...


W Świeradowie przeparadowaliśmy przez centrum, spiliśmy pićku pod sklepem i pojechaliśmy pod dolną stację wyciągu, by bez wysiłku odrobić straconą wysokość. Okazało się, że kapkę się spóźniliśmy i może być problem. Miny zrzedły nam straszliwie, bo klepanie kilkuset metrów przewyższenia asfaltowym, nudnym szlakiem zupełnie się nam nie widziało. Dzięki jednak interwencji Marysi udało się nam jakoś na górę jednak zabrać.


Psim swędem znalazłszy się na górze, czerwonym szlakiem...




...pojechaliśmy do osady Drwale, a stamtąd na do Chatki Górzystów na późny obiad. Tutaj okazało się, że kuchnia już nieczynna, ale znów mieliśmy farta i jakieś naleśniki jeszcze się znalazły.

Gładząc pełne brzuchy doszliśmy do wniosku, że szutrowa przeprawa przez Halę Izerską, Orle itp. nam nie pasi, więc władowaliśmy się na górę jadąc żółtym "rozwodowym" i niebieskim szlakiem po kładkach,


...by ostatecznie dotrzeć znów do Rozdroża pod Cichą Równią, z którego zjechaliśmy jakąś trasą narciarstwa biegowego.



Przewyższenie podane na profilu zawiera w sobie 440m zrobione wyciągiem. Do statsów wklepuję oczywiście bez tego, ale za to dodaję sobie wyliczone przez cykloserver.cz 110m za nadprogramowy podjazd do Rozdroża pod Cichą równią, niezarejestrowany na tym profilu. Łącznie 1117m.

Nieprzewidziane konsekwencje przerwanej gumy

Wtorek, 31 lipca 2012 · Komentarze(0)
 Ochotę na rower to ja miałem raczej średnią, więc wymyśliłem, że owszem, pójdziemy, ale tak, żeby cały czas było w dół. Zaczęliśmy więc od dojazdu do czarnego szlaku wzdłuż Kamieńczyka, który doprowadził nas do Szklarskiej Poręby, gdzie przesiedliśmy się na zielony (a dalej niebieski) wzdłuż Kamiennej. Mieliśmy dojechać do Piechowic, a potem albo wrócić pociągiem do Jakuszyc, albo przeskoczyć na drugi brzeg Kamiennej (czyli już w Izery) i wrócić rowerem.
Wszystko szło dobrze, do momentu, gdy zaliczyłem głupią glebę - za późno zdecydowałem się, czy z małego uskoku zjechać, czy zeskoczyć, a chwilę potem przeciąłem na kamieniach oponę w dwóch miejscach. Przekonawszy się, że oponki Schwalbe w wersji Evo na kamienie się nie nadają, postanowiłem udać się do Jeleniej Góry po inną gumę na tył (ta miała od teraz już trzy rozcięcia).
Do Piechowic dotarliśmy zgodnie z planem, świetnym szlakiem wzdłuż rzeki, a potem już asfaltem, przez Cieplice, pojechaliśmy do JG szukać sklepu rowerowego. Po drodze trafił się Formicki, u którego znalazł się pasujący mi bardzo Nobby Nic 2.4.
Powrót pociągiem. Do Szklarskiej Poręby Górnej na pokładzie SA135 Kolei Dolnośląskich, a dalej w czeskim wagonie motorowym serii 810. Przejazd pociągiem zajebisty, widoki przednie, choć ostatnia część już o zmroku i w lesie ciemno, więc za wiele z okien czeskiego "technopárty" już nie zobaczyliśmy.











A Wanda Niemca nie chciała...

Poniedziałek, 30 lipca 2012 · Komentarze(0)
O cudzie takim, jak Zittauer Gebirge (tudież z polska Góry Żytawskie), wiedziałem do niedawna niewiele, a dokładnie nic. Za sprawą jednak Marysi dowiedziałem się ostatnio np. ze odbył się tam któryś zlot emtb.pl i że się Panom podobało. Fotki krążące tu i ówdzie były ciekawe, więc będąc na wywczasie w Jakuszycach, postanowiliśmy sprawdzić "o co kaman".
Uzbrojeni w rowery, kanapki i (co okazało się dość istotne) ojro w ilości 0,00 (słownie: zero), władowaliśmy się w dwoje do Yaromobila i pojechaliśmy do Zittau.
Trasa wesoła i międzynarodowa wielce (Polska-Czechy-Polska-Niemcy) minęła szybko i wkrótce mogliśmy przekonać się, że wyjazd do "zagranicy" bez waluty obowiązującej to tak jakby błąd. Problem w postaci znalezienia darmowego parkingu ostatecznie udało się jakoś jednak pokonać (Lang lebe Kaufland!) i mogliśmy wreszcie przesiąść się na rowery. Kolejnym problemem była niespecjalna znajomość tych regionów, brak papierowej mapy i jedynie mglisty zarys tego, co właściwie chcemy zobaczyć. Dysponowaliśmy jedynie trackiem gps z jakiegoś niemieckiego MTB magazynu i kiepską mapą w Garminie (wg owej mapy w miejscu Olbersdorfer See były tory kolejowe :)) Z tego powodu nieplanowaną atrakcją fazy pre-beta wycieczki był przejazd przez plażę dla nudystów (dlaczego korzystają z niej sami starzy i otyli kolesie?) i nudne drogi przez pola.
Gdy już jednak dotarliśmy gdzieś w góry, to zrobiło się fajnie.


Fajnie było jednak niezbyt długo, bo track wiódł nas dalej (leśnymi duktami głównie) i czasami wiało nudą. Władowaliśmy się na górę Hochwald, gdzie nawet nie mogliśmy wejść na wieżę widokową (ach, te ojro). Do tego niebo zachmurzyło się i widoki raczej głowy nie urywały.

Niby było widać górę Oybin i zamek na niej, ale wszystko szare i smutne. Na pociechę pozostał zjazd z Hochwaldu w stronę Hein. Całę szczęście to chociaż nie była smętna leśna dróżka (choć zdjęte na fotach odcinki wyszły na niewiele lepsze)




Nad wsią Hein zatrzymaliśmy się na Johanisstein - bazaltowym jęzorze wżynającym się w sielską łączkę i zjedliśmy po kanapce (ach, te ojro). Żując rozciapciane między kromkami pomidorki, myślałęm sobie, że wycieczka będzie raczej taka sobie, ale od zjazdu z Johanisstein (-a? -u?) zaczęło się robić lepiej.


(panoramkę powyższą proponuję sobie myszknąć, by w pełnym rozmiarze zoczyć - miejsce ładne, dziewczyna młoda, do tego na rowerze, to i warto zerknąć)

Pojawiły się singielki...


...i w końcu wróciły skałki, które jakoś w rejonie Hochwaldu się pochowały.
Najpierw nieśmiało, ale gdy w końcu postanowiliśmy opuścić trasę wyznaczoną przez zgranego tracka, zaczęła się istna skalna orgia. Skalne bloki wyrastały na prawo i lewo od szlaku, urozmaicając jazdę i zachęcając do odbijania na bok, w celu znalezienie swojej własnej linii (czy tam powiedzmy choćby linijki).











Do tego znów wyszło słońce.

W końcu, uśmiechnięci od ucha do ucha, wjechaliśmy do Oybin. Tutaj obejrzeliśmy z zewnątrz urocze restauracyjki i ogródki piwne (ach, te ojro) i zerknęliśmy na piętrzącą się nad miasteczkiem górę/skałę Oybin i ruiny zamku na jej szczycie.


Z Oybin podjechaliśmy na południe, by zobaczyć najsłynniejszą chyba skałę w okolicy - Kelchstein.


Na miejscu okazało się, że to nie jest jeden grzybek, bo zaraz obok jest następny. A potem jeszcze jeden, a potem znów i tak dalej...






[img]http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,pelne,305784,20120809,skaly-wokol-oybin.jpg[/mg]



Natrzaskałem zdjęć, objechaliśmy fajne ścieżki w pobliżu skał i wróciliśmy do Zittau, gnani przez głód i pragnienie (ach, te ojro), choć może lepiej napisać, że przez tęsknotę za ojczyzną.

Powrót z Zittau jeszcze bardziej międzynarodowy niż droga do, bo na skutek małej nawigacyjnej pomyłki trasa była Niemcy-Polska-Czechy-Polska-Czechy-Polska :)

Ostatecznie uważam, że wycieczka wyszła super. Mimo smętnego początku (ach ci nadzy Niemcy), mimo smętnego Hochwaldu, rejon wokół Oybin wystarczył, żebym uznał, że było warto tłuc się autem prawie 100km w jedną stronę z Jakuszyc.

A i byłbym zapomniał - między miejscowościami Zittau, Jonsdorf i Oybin jeździ kolej wąskotorowa ciągnięta przez najprawdziwsze parowozy. Super!


Góry Izerskie familijnie

Niedziela, 29 lipca 2012 · Komentarze(0)
W Górach Izerskich wypada być przynajmniej raz w roku. To już taka moja tradycja od 2007r. Tym razem w grupie czteroosobowej - Marysia, ja oraz delegacja z grona rodzicielskiego - Ojciec i "Teściowa". Wszyscy z rowerami, więc w niedzielę, mimo kiepskawej pogody ruszyliśmy w tan.
Najpierw podjazd do Rozdroża pod Cichą Równią.


Potem dalej na zachód i atak na tonące w chmurach Sine Skałki.


Momentami, by dostać się na górę, wymagana była współpraca...


...ale ostatecznie wszyscy dotarli na szczyt,...


...gdzie nagrodą za trudy były "piękne widoki".


W ładniejsze dni widać stąd aż Góry Żytawskie w Niemczech, dzisiaj nie było widać nic.

Skoro nie było widoków, to pojechaliśmy na naleśniki do Chatki Górzystów.
Po drodze był żółty szlak, który niektórzy znają jako "rozwodowy". Grono rodzicielskie walczyło dzielnie.




Po wyżerce...


...uderzyliśmy przez Halę Izerską (z obowiązkowym postojem nad Izerą)...


...do Czech.


My nie za bardzo sesedliśmy z kola, tylko podjechaliśmy do Jizerki, okrążyliśmy Bukowiec i zjechaliśmy z powrotem do mostu nad Izerą.
Na zjeździe były odcinki godne.


"Grono" też się starało.


Potem szybko, gonieni przez burzę, przez Orle popędziliśmy do kwatery w Jakuszycach.

A potem była noc, pogoda się wyklarowała i można było knuć plan na kolejny dzień na rowerze.


Na koniec dodam jeszcze, że na wyjeździe tym (choć nie na tej wycieczce) był też nasz pies, który chyba polubił góry.

Rychlebskie ścieki :)

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(0)
Z Wałbrzycha do Cernej Vody jest zaledwie rzut beretem (musiałby to być beret o napędzie rakietowym, ale zawsze...), więc władowaliśmy się we czwórkę w auto i wybraliśmy się na Rychlebské Stezky. Upał okropny, więc podjazd zabijał, ale trasa super to i jazda miła.

Tym razem nie było kamerki, a aparat został w aucie. W efekcie zero zdjęć.

W ramach wspierania wspaniałego przedsięwzięcia jakim są Rychlesbske Stezky, zakupiliśmy w Infocentrum RS takąż oto koszulkę.


Poprzednio kupiliśmy naklejkę na klapę bagażnika (jak zobaczycie w trasie białego Yarisa z naklejka RS na klapie, to My:)), więc wspieramy regularnie :)

Norsk eventyr i Walbrzych

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Na zaproszenie Tomka (vel Tobo), w piątek po robocie, wyjechaliśmy do Wałbrzycha. Na miejscu byliśmy coś koło północy i do czwartej dłubaliśmy przy rowerach (Tomek przywiózł z Norwegii dwa pomarańczowe Z1 RC2 ETA, które chcieliśmy z Siwym koniecznie zamontować zaraz do swoich rowerów), piliśmy piwo i śmialiśmy się do rozpuku (Siwy okazał się tego wieczora duszą towarzystwa).
W sobotę rano, będąc w stanie mocno niewyspanem, ruszyliśmy w drogę i prowadzeni przez Tomka jeździliśmy po Górach Sowich. Nasz gospodarz miał dosyć ambitny plan, ale z racji upału nie daliśmy mu go zrealizować i dotarliśmy jedynie do schroniska "Orzeł" pod Wielką Sową.
Potem powrót do domu przez Głuszycę, w której to największą atrakcją był dla mnie klimatyzowany sklep spożywczy :)













Powrót na Rychlebské stezky

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Rano nasi towarzysze (i jedna towarzyszka) wyjechali do domu i w Miedzygórzu zostałem tylko z Marysią. Ponieważ dwie osoby z rowerami na luzie wchodzą do naszego samochodu, to wybraliśmy się na Rychlebskie Ścieżki.
Kolejna (pierwszy raz byliśmy w 2010r.) wizyta, więc tym razem wiemy już co, gdzie i jak, zatem nie marnujemy czasu na szukanie początku traski, nie błądzimy po wsi w poszukiwaniu parkingu, a sama jazda płynna, miła, przyjemna i praktycznie bez postojów.
Podjechaliśmy szlakiem im. dr Wiessnera, potem Wales, Proklety, Tajemny, Mramrovy i Sjesdy.
Wyruszyliśmy trochę za późno, więc nie starczyło czasu ani na nowy fragment nad Czarnym Potokiem, ani na kolejną pętelkę po szlakach pod Sokolim Wierchem, ale i tak było zajebiście.

Niektóre zdjęcia to stop-klatki z kamerki, bo postojów na zdjęcia za bardzo nie było.

<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/0NqyAchr8yM"> <embed src="http://www.youtube.com/v/0NqyAchr8yM" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>










Foto dej Międzygórze

Piątek, 8 czerwca 2012 · Komentarze(0)
To był ostatni dzień na jazdę w większej grupie, bo nasi towarzysze jutro mieli wracać.
Tymczasem ja w góry nie pojechałem.
Tak. Ten dystans to nie pomyłka. Właśnie tyle przejechałem. Rano kostka była nieco mniejsza niż wczoraj, ale bolała znacznie bardziej - to bardzo kiepski początek dnia, gdy na poranne szczanie trzeba skakać do kibla na jednej nodze.
W związku z takim rozwojem sytuacji, zrezygnowałem z jazdy. Radosnej grupce (w składzie (Izka, Marcin i Mateusz) opisałem traskę, która mogą zrobić, a ja z Marysią spędziliśmy dzień jak panbuk przykazał, czyli zwiedzając na butach park zdrojowy w Długopolu Zdroju.
Potem jednak telefon od Siwego - znaleźli gdzieś w Międzygórzu traskę zbudowaną przez miejscowe dzieciaki i potrzebowali jeszcze jednego aparatu, by udokumentować swoje przejazdy/przeloty (pewnie dla ubezpieczyciela, w razie wypadku :))

Ponieważ był to ostatni dzień, gdy byliśmy w Międzygórzu w piątkę, to najwyższa pora zamieścić filmik podsumowujący dotychczasowe "dokonania"

<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/mUpikUauXqE"></object><iframe width="853" height="480" src="https://www.youtube.com/embed/mUpikUauXqE" frameborder="0" allowfullscreen="">Muzyka: Lorenzo's Music - "Indian Summer"

A teraz piątkowe foty (w większości robione serią, więc jakość taka sobie):














Ja za bardzo sobie nie pojeździłem. Głównie siedziałem :/




Ale chociaż przelansowałem się na kładce :)


A poza tym, to był tam lokalny dzieciak na co najmniej 20-kilowym markeciaku i... wymiatał, zawstydzając nas wszystkich.

Mały Śnieżnik i Goworek, czyli kontuzyjna porażka nizinnego górala.

Czwartek, 7 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Plan był prosty - powtórzyć trasę, którą przejechałem z Marysią w 2009 roku. Plan ten chciałem zrealizować mimo kontuzjowanej dzień wcześniej kostki, która przez noc urosła do dosyć pokaźnych rozmiarów i mocno dawała o sobie znać.
Ruszyliśmy i dzielnie wspięliśmy się do schroniska "Pod Śnieżnikiem".
Jechaliśmy pod górę znów niebieskim szutrem i niektórzy nudzili się tak mocno, że aż ziewali.


W schronisku herbatka i dalej w drogę. Najpierw szlakiem niebiesko-zielonym, który jest lajtowy i w sam raz na moje zbolałe nogi. Niestety, gdy zielony zaczął nabierać wysokości, by ostatecznie wspiąć się na Mały Śnieżnik, dla mnie zaczęły się schody. Tu i ówdzie szło powalczyć...

.. ale generalnie przez rozwaloną kostkę wjechałem mniej niż kiedyś :(
Całe szczęście, na niektórych odcinkach, szlak był w stanie spieszyć nie tylko mnie, więc jakąś pociechę miałem.


Po dotarciu na grań szlak jest fajnym, najeżonym kamieniami (wszelkiego rodzaju - od małych jak pieść, po sprzęt RTV, a nawet AGD) singlem. Fajnie, ale nie z tą kostką. Prowadziłem więc więcej niż bym chciał, ale reszta grupy bawiła się chyba przednio.

Było ładnie,...


...była jazda,...








...były jakieś pierwsze gleby Siwego (nic mu się nie stało - miał spadochron),...


...i byłą nawet chwila zadumy :)


I tak się miło toczyliśmy, by wreszcie dotrzeć do pewnego niesławnego miejsca z dużym głazem. Punkt to dosyć charakterystyczny i znany wszystkim, którzy mieli okazję przemierzyć ten szlak.


Bąknąłem coś, że w necie krążą filmiki, jak podczas zlotu emtb.pl kilka lat temu, za zjechanie odcinka poniżej głazu były brawa (dowód: ten filmik i kilka następnych), więc ekipa się spięła i...

Siwy przymierzył się raz, drugi, dojechał do połowy, powiedział, że było mało płynnie, a potem pierdyknął całość bez jednego zająknięcia.

Dostał brawa.

Mateusz usiadł, podumał...

...a potem zjechał prawie nie wstając z siodła :)


Marysia zawstydziła wszystkich - przejechała całość prawie z biegu, w pierwszym podejściu.




A ja... przymierzyłem się raz, drugi a potem gdzieś podparłem się robitą nogą. Zabolało. Wkurwiłem się, rzuciłem rowerem w jagody, a potem z podwiniętym ogonem pokonałem ten kawałek kuśtykając i prowadząc rower obok siebie :/
Zjadę następnym razem :)

Kawałek dalej zjazd był już raczej lajtowy i mogłem wsiąść na rower, ale darowałem sobie eksperymenty z lotami, jakie przeprowadzali Marcin z Mateuszem na Przełęczy Puchacza.





Na przełęczy postanowiłem, ze wracam do domu. Pchanie się z bolącą nogą dalej zielonym szlakiem nie miało sensu. Opisałem grupie dalsza trasę, dałem mapę i pobłogosławiłem na drogę. Marysia postanowiła, że będzie mi towarzyszyć i razem pojechaliśmy do Międzygórza żółtym szlakiem, na którym momentami widoki ładne są...

...i którego końcówka, nad samym Międzygórzem dostarcza sporo radości.

Żałuję, że nie dane mi było odwiedzić tym razem Trójmorskiego Wierchu, bo ze znajdującej się tam wieży widokowej widoki były tego dnia zajebiste (a jak byliśmy tam w 2009 roku, to wieża dopiero się budowała).
Cóż... następnym razem...

Pechowa zieleń - zielony szlak ze Śnieżnika

Środa, 6 czerwca 2012 · Komentarze(0)
We wtorek lało, więc mieliśmy siłą rzeczy dzień odpoczynku. Całe szczęście w środę zrobiło się znośnie i można było bryknąć w góry.
Zaczęliśmy klasycznie, czyli od podjazdu. Nieznakowanymi stokówkami wdrapaliśmy się do schroniska "Na Śnieżniku".
Po drodze mała przerwa na lans w strumieniu.








W schronisku wyżerka...


...a potem atak na szczyt.





Ja z Siwym walczyliśmy trochę bardziej z przodu i trochę bardziej w siodle, ale to dlatego, że się jakaś wycieczka napatoczyła i trzeba było się pokazać :)

Na samej górze, na ruinach wieży widokowej było pozowanie do słit fotek...


...i przygotowania do zjazdu, świetnym ponoć, zielonym szlakiem.


W końcu ruszyliśmy. Najpierw był sympatyczny singielek po praktycznie płaskiej kopule szczytowej...




...a potem zrobiło się stromo i zaczęła się zabawa.












Czasem zabawa była taka dobra, że aż nie chciało się bawić samemu :)



Miejscami stromizna malała i robiło się malowniczo.


A potem znowu robił się nakurwing :)


I wszystko było super, do momentu, gdy Mateuszowi coś nagle strzyknęło w kostce (starość pewnie Mu strzyknęła) i jazda się skończyła.
Zmusiło nas to do opuszczenia zielonego szlaku i awaryjnego zjazdu do najbliższego asfaltu. Wybrałem żółty szlak, który na mapie wyglądał jak szeroka droga, a w rzeczywistości był w sporej części taki:


Do zjechania oczywiście, ale niekoniecznie z niesprawną nogą. Całe szczęście dla Mateusza nie ma rzeczy niemożliwych - zjechał całość z jedną noga niewpiętą, fajtającą gdzieś na boku w powietrzu. Ja też zjechałem, ale pod koniec trochę się przeliczyłem i zaliczyłem piękny lot przez kierownicę.
nawet film mam :)

<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/duATF4WZvT4"> <embed src="http://www.youtube.com/v/duATF4WZvT4" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>Zrobiłem w powietrzu śrubę porysowałem kierę, mostek, grzmotnąłem o kamienie nogą i plecami i ogólnie się wkurwiłem. No bo jak to jest, że pieprzony kuternoga zjechał, a ja nie! :) Na zdjęciu powyżej właśnie zbieram się z ziemi i oceniam straty w sprzęcie i dzielę się z grupą wkurwem swym.

Kawałek niżej zaczął się asfalt i grupka nasza podzieliła się.
Mateusz miał poczekać, a my, najkrótszą droga przez góry pojechać mieliśmy do kwatery i wrócić po Niego samochodem. Do domu było jakieś 11km i kilkaset metrów przewyższenia na Przełęcz Śnieżnicką. Wdrapaliśmy się w pocie czoła,



...aby potem zjechać nudnym szutrem, bo tak najszybciej.
Na kwaterze cap za telefon, a tu Mateusz mówi, że właśnie dojeżdża do Miedzygórza. Skubany! W czasie gdy my gramoliliśmy się przez góry, On pyknął jakieś 40km asfaltem i też prawie dojechał. Koks jeden :)

Wieczorem piwko, pizza i jak się okazało dwóch kulawych - Mateusz i Ja.
Moja kostka po glebie też nie sprawowała się najlepiej. Spuchła i w najbliższych dniach miała sprawić jeszcze niejeden kłopot. Ale... o tym już we wpisie z kolejnego dnia.